14 stycznia 2016
Maciej Wilmiński
Programiści – języka nie mają?
Tworzymy wspaniale kolaborujący zespół, któremu niestraszne są żadne wyzwania. Na taki cytat natknąłem się ostatnio na stronie całkiem znanej i poważnej firmy tworzącej aplikacje internetowe. To rozwiązanie będzie w znacznym stopniu afektować znaczny odsetek klientów używających aplikacji – czytam w oficjalnym dokumencie definiującym wymagania. Spostponuj to spotkanie na inny termin – usłyszałem całkiem niedawno w przerwie jednego ze szkoleń. O co mi chodzi? Ano o pewien syndrom, który obserwuję od dłuższego czasu – fakt, że o ile angielskim pracownicy działów IT władają bez problemu, to z polskim jest wręcz dramatycznie. Brak znajomości słownictwa, spolszczanie angielskich słów w wydawać by się mogło naturalne rodzime odpowiedniki (affect, collaborate, postpone) przynosi efekty dosyć groteskowe, jak wyżej. Co jednak coraz bardziej przerażające – coraz mniej osób zwraca na to uwagę. A całość jest na tyle powszechna, że niedługo pierwotne znaczenie słów kolaboracja, postponować i afektować faktycznie się zatrze. Czepiam się?
Językiem urzędowym w IT, a w szczególności w wytwarzaniu oprogramowania, jest bezsprzecznie angielski. To w nim piszemy kod, czytamy dokumentację i fachowe artykuły, szukamy rozwiązań na Stack Overflow, podglądamy inne rozwiązania Git Hubie czy, nomen omen, google’ujemy. Można powiedzieć, że dzisiejszy programista czy architekt oprogramowania musi znać ten język w stopniu co najmniej dobrym, aby pracować w tym zawodzie. A czy musi znać w ogóle język polski?
Nie, nie oczekuję bezbłędnej ortografii czy interpunkcji – to już pozostawiam indywidualnej ocenie – kwestii pewnych oczekiwań wobec siebie, swojego wykształcenia czy kultury osobistej, poczucia wstydu/obciachu (niepotrzebne skreślić) czy jego braku. Mam na myśli niepokojący zanik słownictwa i kultury, szacunku do języka ojczystego, jakkolwiek patetycznie to brzmi. No, bo w sumie można jeszcze bardziej górnolotnie, chociażby Korczaka zacytować: Błąd w mowie i piśmie to jak plama tłusta i brzydka na fotografii matki, którą kochasz, to jak niestarannie przyszyta łata na ubraniu, w którym idziesz w gościnę.
Close’nij to zadanie, wybulletuj te punkty w prezentacji, zadraftuj to, musimy wyznaczyć sobie targety, nasze cele muszą być usmartowione, zaskeduluj to w kalendarzu, to decyzja stakeholderów, mamy w projekcie dużo impedimentów, sprawdź ten kejs – czy tylko mnie to jeszcze drażni?
Nie, nie chodzi o tłumaczenie na siłę pewnych angielskich sformułowań technicznych. Bo to jest temat generalnie stracony – nasz język został daleko z tyłu za technologicznym rozwojem, za listą coraz to nowych pojęć. Świat przyspieszył, nie ma chęci i ludzi, którzy znaleźliby odpowiednie sformułowania, które nie będą śmieszyły. Śmieszyły tak jak niektóre polskojęzyczne książki wydawnictwa Helion, które w mojej opinii wyrządziło sporo złego, doprowadzając do tego, że coraz chętniej sięga się po wydawnictwa anglojęzyczne, oryginalne, aniżeli polskie tłumaczenia. Tłumaczone przez ludzi nie znających tematu, dziedziny, w efekcie tworzących groteskowe sformułowania typu Mistrz Młyna (vulgo: Scrum Master), Rejestr zadań zaległych (backlog!), gołosłowia (barewords) czy magazyn przeglądarki (local storage). W efekcie czytając książkę w języku polskim, ni cholerę nie można zrozumieć co autor ma na myśli.
Nie chodzi też o pisanie kodu w języku polskim, bo to się po prostu nie sprawdza. Sam kiedyś próbowałem, bynajmniej nie ze względów patriotycznych. Wydawało mi się, że tak będzie lepiej. Nie będzie.
To, że coraz więcej blogów rodzimych autorów pisanych jest w (wannabe) angielskim, to też moim zdaniem pewien syndrom związany z powyższym – tak łatwiej i bardziej światowo. Tak samo, jak łatwiej jest nagrać podcasta i materiał wideo niż natrudzić się ze słowem pisanym. Takie czasy.
Szczyt groteski osiągamy też na niektórych konferencjach czy jakże popularnych spotkaniach “kółek przyjaciół danej technologii”. Wszyscy uczestnicy to Polacy, ale… wszystkie prezentacje w języku angielskim. Wszystkie materiały takowoż. I wszyscy siedzą zadowoleni, oprócz urodzonych marud, jak niżej/wyżej podpisany. Ok, można to bronić jakoś aspektami edukacyjnymi, choć mnie osobiście to nie przekonuje. Za to nie mogę zrozumieć, że gość duka po angielsku swoją prezentację, potem inny gość próbuje z wielkim trudem odnaleźć słowa, aby zadać pytanie, a gdy w końcu je zada, prelegent udaje, że je rozumie, odpowiada ogólnikami, a pytający wydaje się zadowolony z uzyskanej odpowiedzi. Cóż, taki już ze mnie oldskulowiec (ha, przyłapany na zangielszczaniu).
Pracujemy w zangielszczonym środowisku pracy, codziennie puszczamy commity i pushujemy je na mastera, pracujemy z backlogami, Product Ownerami, Scrum Masterami i jesteśmy agile. Ale nie zapominajmy też, że mamy przeglądarki (nie browsery), mamy zadania (nie taski), możemy je przypisać (nie zassigne’ować) i tak dalej. Mamy naprawdę bardzo bogaty język. Nie traćmy naszych korzeni!